Legenda o zatopionym klasztorze
Na środku Jeziora Urszulewskiego, tam gdzie dziś jest piaszczysta łacha, była kiedyś duża wyspa. Na niej stał klasztor. Siostry zakonne w ciszy, oddalone od ludzi, zanosiły modły do Boga. Do siedzib miejscowych rybaków dochodziły tylko dźwięki dzwonów. Czasem do brzegu wyspy przybijała łódka, w której przywożono jedzenie. Rybacy chcieli zapewnić sobie pomyślność w połowach i prosili siostry o modlitwy. Życie toczyło się spokojnie. Jednak nadeszły złe czasy. Coraz rzadziej sieci rybaków zapełniały się rybami. Coraz trudniej było napełnić głodne brzuchy żon i dzieci. Rybacy wypływali na jezioro i złorzeczyli Bogu. Pewnego dnia, kiedy po raz kolejny wyciągnęli prawie puste sieci i zaczęli przeklinać, rozpętała się wielka burza. Było strasznie. Pioruny waliły jeden za drugim. Coraz wyższe fale wdzierały się do łódek. Do bezpiecznego brzegu było daleko. Rybacy postanowili popłynąć na wyspę. Udało się. Stanęli na lądzie. Jednak żywioł nie ustawał. Przestraszeni uderzyli w dzwony na trwogę. Jednak dzwony zerwały się i wpadły do wody. Powstała ogromna fala. Zatopiła wyspę, znajdujący się na niej klasztor i ludzi. Wszystko pogrążyło się w odmętach wody.
Do dziś podczas połowów w tym miejscu rybacy wyciągają w sieciach cegły. A w dzień świętej Urszuli (patronki zakonu) słychać stłumione bicie zatopionych dzwonów. Ludzie mówią, że to tego miejsca szczególnie pilnuje Ulek, w którego przejmującym głosie jest jakby jakaś skarga, a może płacz....